STRONA GŁÓWNA
 PODRÓŻE
 >POLSKA
 >INDOCHINY 2008
 >NORWEGIA 2008
 SPONSORING
 KONTAKT

 

        Czasami próbuję przypomnieć sobie co jako pierwsze wzbudziło moje zamiłowanie do podróży... Pamiętam filmy z cyklu "Indiana Jones" czy "Goonies", oraz książki o przygodach "Tomka Soyera", "Robinsona Crusoe", "W pustyni i w puszczy, "Bella i Sebastian", czy już w późniejszych czasach "Gringo wśród dzikich plemion". Wciąż marzę o prawdziwej, wielkiej przygodzie, ale po zastanowieniu się nad tym czego już doświadczyłem, dochodzę do wniosku, że w sumie też już  przeszedłem małe co nieco... Jakiś czas temu, w pewnym okresie moich studiów, doszedłem jednej nocy do wniosku, że należy spełniać swoje marzenia, a ważniejsze z nich lawirowały w dalekim świecie. Wtedy postanowiłem, że w trakcie najbliższych wakacji gdzieś wyjadę. Miałem różne plany, ale postanowiłem że moją przygodę z przygodą zacznę od zdawna umiłowanej Szkocji. Krainy gór, jezior, mórz, dud i paskudnego jedzenia. Od wielu lat pociągała mnie ona swą historią, kulturą i muzyką. Kiedy tylko udało mi się zapożyczyć na tę wyprawę, ruszyłem przed siebie... Zapraszam na sprawozdanie z tejże wyprawy. Słowa pisane pochyło są dosłownym tekstem przepisanym z dziennika prowadzonego na bieżąco w trakcie wyprawy, a z kolei czcionką normalną są opisane moje wspomnienia tamtych czasów, które wróciły po przeczytaniu dziennika podróży.

 

 

        Wyprawę tę planowałem jakieś pół roku przed jej rozpoczęciem, a raczej rozpoczęła się ona na pół roku przed jej rozpoczęciem. Jej początek myślę miał miejsce kiedy to kupiłem w Empiku w Poznaniu przewodnik Pascala "Szkocja". Jako taki plan podróży wymyśliłem w domu, ale jak się później okazało nie był on możliwy do spełnienia. Znaczna część dróg jakie przebyłem została wybrana spontanicznie. Z resztą na bardziej szczegółowy opis zapraszam w poniższym tekście...

 

1.08.2006r. - 11.33 (czasu szkockiego)

    "Wstałem dziś rano w Warszawie o 4.40. Bałem się tego, że mam nadbagaż, ale jakoś przeszły te 3 kg. Najlepsze to to, że przechodząc przez bramkę znaleźli u mnie scyzoryk Lecha. Zapomniałem, że go przy sobie miałem. Na szczęście Ula jeszcze nie wyjechała i cofnęła się, by odebrać go ode mnie. Kiedy znów wróciłem do bramki, przeszukali mnie dokładnie. Konkretnie koleś w białych rękawiczkach. Lot był bardzo przyjemny. Wcisnąłem się na miejsce przy oknie. Widoki niesamowite. Najpiękniej było kiedy wzbijaliśmy się ponad chmury... "Człowiek musi sobie czasem polatać". Z góry widziałem jeziora Polski, morze, Bornholm, Wielką Brytanię i w końcu około 10 doleciałem na miejsce...

    Na wyspie wszytko jest zupełnie inne... pociągające. To już nie są Niemcy. Wsiadłem do autobusu nr 100. Przywitali mnie tam bardzo miło. Wszędzie rozdawano mapy, a błękitny autobus ozdobiony był szkocką kratą. Dojechałem na Princess Street. To chyba jedna z ważniejszych ulic. Co chwila mija się na niej sklepy z odzieżą szkocką i różnymi gadżetami. Wszędzie dookoła powiewają flagi Szkocji i Wielkiej Brytanii. Ogólnie jest tu bardzo czysto. Można tu zobaczyć wiele kolorów skóry i usłyszeć różne języki. Nawet mewy są tu inne. Siedzę teraz w Princess Park. Za plecami moimi stoi wielki monument sir Williama Scota. Przede mną dworzec pociągowy, a dookoła same stare budowle. Na południowym szczycie widzę zamek. Zza moich pleców słyszę dźwięk dud. Jest tu niesamowicie, lecz nie mogę się doczekać kiedy wyruszę w góry..."

    Pamiętam, że od samego początku dnia byłem bardzo podekscytowany całą tą podróżą. Nawet lot takim samolotem był dla mnie pierwszy. W dzieciństwie miałem okazję przelecieć się samolotem opryskowym, ale nie można porównywać ze sobą tych dwóch rzeczy. Nie mogłem wyjść z podziwu kiedy wylecieliśmy ponad chmury. Nie miałem pojęcia, że mogą one z góry tak wyglądać. Kiedy doleciałem do Edynburga, od razu zderzyłem się z jakże odmiennym duchem Szkocji. Wszędzie dookoła widniały symbole tej krainy. Zdjęcia rugbystów w niebieskich strojach, flagi no i oczywiście kilty. Mile zaskoczyła mnie bardzo uprzejma obsługa na lotnisku. Kiedy tak siedziałem przez kilka godzin w Princess Park i czekałem na kolegę, z którym miałem wyruszyć w dalszą podróż,  miałem okazję poobserwować tamtejszych ludzi i miasto. Była przepiękna pogoda. Słońce, delikatne chmurki i świeża bryza, ciągnąca od morza. Nagle dotarło do mnie, że nigdy wcześniej nie byłem tak daleko od domu. To było wspaniałe uczucie... Tyle lat marzeń o Szkocji i nagle się w niej znajduje i to w samym jej sercu... Edynburgu...

2.08.2006r. - 11.25

    "Wczoraj około 13 dołączył do mnie Rzeźnik. Miło było go znów zobaczyć. Posiedzieliśmy troszkę na jednej z dedykowanych ławek i poszliśmy na miasto. Zahaczyliśmy o pamiątki, supermarket i w końcu wylądowaliśmy w autobusach wycieczkowych. Pokazały nam one, że Edynburg jest jeszcze piękniejszy niż nam się wydawało. Siedzieliśmy na górze autobusu... było czadowo. Zrobiłem sporo fotek. Kiedy przejeżdżaliśmy pod jednym z mostów, wylądowała na nas jakaś woda. Myśleliśmy, że to jedna z atrakcji turystycznych, ale jak zaczęliśmy się kleić i zleciały się osy, zdaliśmy sobie sprawę, że to była oranżada. Jakieś dzieciaki zrobiły sobie z nas jaja. Przewodnik natychmiast krzyknął, żeby zatrzymać autobus i poleciał szukać gnojków. Ja w miedzy czasie zabrałem się za czyszczenie aparatu. W końcu wrócił przewodnik. Mówił coś o policji i pojechaliśmy dalej. Przejeżdżaliśmy obok domu Sean'a Connery i widzieliśmy małe okna starych domów, które miały ustrzec ich mieszkańców przed czarownicami. Miały one za to duże kominy, przez które  wchodząc, czarownica miała wylądować prosto w ogniu kominka. Później przesiedliśmy się do innego autobusu, który jak się okazało, jedzie tą samą trasą. Po kilku przygodach wylądowaliśmy pod Princess Mall. Umówiliśmy się tam z Ewą i Magdą, u których mieliśmy zadekować się do czasu wybycia w góry. Czekaliśmy i czekaliśmy, aż się okazało, że czekaliśmy po dwóch różnych stronach Princess Mall. W końcu dziewczyny nas znalazły. Przywitaliśmy się i w wesołej rozmowie poszliśmy do Pizzy Hut, gdzie Magda załatwiła nam przez swego chłopaka, który tam pracuje, zniżki . Pojedli, popili, pogadali i ruszyli do domu. Po drodze kupili jeszcze Whysky. Jechaliśmy autobusem z jakiegoś kolorowego mostu. Na jego przedzie znajdował się kolorowy ekran, na którym było widać wszystko co dzieje się w autobusie. Zauważyłem, że ludzie są tu ogólnie wyluzowani. Śmieją się, krzyczą, malują w różny sposób swoje ciała i przebierają. U nas już dawno zgarnęłaby ich policja. Ewa zresztą doszła do tego, że to właśnie przez policję jest u nas tak sztywno... W każdym razie wylądowaliśmy u dziewczyn na chacie. Też tu jest czadowo. Wszystkie domy są do siebie podobne, tak jak w Anglii, tyle że zamiast czerwonej cegły są z kamienia. Poznaliśmy ludzi tu mieszkających i po rozpakowaniu się i wykąpaniu wylądowaliśmy w salonie przy Whysky i internecie. W końcu udaliśmy się na 12 godzinny sen."

    Rzeźnik to mój kumpel ze studiów, z którym mieszkałem przez cały rok na stancji i z którym miałem jeździć po Szkocji. Od  jakiegoś już czasu siedział na jednej ze szkockich farm, ale jeszcze przed końcem semestru umówiliśmy się, że bierze urlop i lecimy w góry.    Zauważyłem też, że każda ławka w Edynburgu ma swoją dedykację. Jest ona wypisana na małej tabliczce, umieszczonej na środku oparcia. Musze przyznać, że bardzo spodobał mi się ten pomysł. Nie ma chyba lepszego sposobu, żeby upamiętnić miejsce pierwszego pocałunku, a i nie trzeba tego wycinać scyzorykiem.    Zainteresowały mnie tez te całe fobie z czarownicami. Nie miałem pojęcia, ze osiągnęły one swego czasu aż takie rozmiary.    Co do wycieczki autobusem i przewodnika to wszytko było super, ale ten szkocki angielski... Sporo czasu minęło zanim zacząłem ich w miarę rozumieć. Co prawda były tam również nagrania z tłumaczeniem w różnych językach, ale polskiego jeszcze tam nie ma.     W tym miejscu chciałbym również bardzo podziękować Ewie, Magdzie i całemu składowi ich chaty, bo na prawdę ugościli nas niesamowicie. Bardzo Wam dziękuję.

3.08.2006r. - 10.52

    "Wczoraj w końcu wyruszyliśmy na miasto. Za drzwiami przywitała nas iście szkocka pogoda... Deszcz i wiatr. Z drogi i tak musieliśmy jeszcze się wrócić, bo zapomnieliśmy zabrać mapy, którą pożyczyli nam chłopacy. W końcu pojechaliśmy na Princess Street aby wsiąść do żółtego autobusu turystycznego. Po drodze przypomniało mi się, że mimo zawracania się z drogi do domu i tak zapomniałem portfela. Wsiedliśmy z Rzeźnikiem do żółtego autobusu i ruszyliśmy. Wysiedliśmy w połowie planowanej trasy przy Royal Botanic Garden. Chcieliśmy tam spędzić niecałą godzinę żeby jeszcze załapać się na autobus (24-godzinny bilet tracił już ważność), jednak zanim wyszliśmy, minęły dobre cztery godziny. To co tam zobaczyliśmy przerosło moje wszelkie oczekiwania. Zobaczyliśmy tam między innymi największy zbiór roślin chińskich, znajdujący się poza terenem Chin. Cedry, bambusy, eukaliptusy... Coś pięknego... A palmiarnia... Przed jej wejściem leżał olbrzymi pień skamieniałego skrzypu. W środku natomiast znajdowały się rośliny chyba z wszystkich stref klimatycznych. Bananowce, wiele rodzajów kaktusów, rosiczki, olbrzymie nawodne liście, a nawet herbata. Coś niesamowitego. Queen Mother's Memorial otaczał olbrzymi, z 80-cio letni, bukowy żywopłot. Po wyjściu, wciąż podnieceni, pojechaliśmy na Princess Street poszukać sklepu podróżniczego. Szukaliśmy i szukaliśmy... i na dworcu i w ogóle wszędzie. Po przejściu mnóstwa schodów trafiliśmy na High Street. Tam też nic nie znaleźliśmy. W końcu jeden ryksiarz zaproponował, że zawiezie nas do takiego sklepu... i pojechaliśmy. Wycieczka była przednia. O wiele lepiej niż na bagażniku samochodu:@) W końcu dojechaliśmy, ale... okazało się, że wszystko jest już zamknięte. Zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie z Żurawskim i zahaczając po drodze o supermarket, wróciliśmy na chatę. Wieczorkiem obejrzeliśmy jeszcze zdjęcia dziewczyn z ich podróży po Grecji, po czym poszliśmy spać. Zauważyłem, że słońce tu inaczej wschodzi i zachodzi. Ciemno zrobiło się dopiero po 23."

    Co do fascynacji ogrodem botanicznym to wytłumaczę tylko, że jesteśmy leśnikami. Stąd to zainteresowanie roślinami, które pewnie dla większości ludzi wydałyby się po prostu ładne:@)    Sklepu turystycznego szukaliśmy, bo Rzeźnik chciał jeszcze przed wyruszeniem w góry kupić kurtkę przeciwdeszczową.    Co do przejażdżki rykszą... Polecam wszystkim:@)

4.08.2006r. - 9.20

    "Niedługo wyruszamy. Leżymy właśnie w prawie że pustym mieszkaniu i zbieramy się do pakowania. W pokoju obok śpi tylko Chicken. Wczoraj znów nie udało nam się wejść na pobliską górkę, ani podejść pod zamek. Udało nam się za to dotrzeć do sklepu turystycznego i kupić co potrzeba (gaz, mapę, coś na meszki, gwizdek i kurtkę dla Rzezia). Po szaleństwie zakupów wybraliśmy się do parku, gdzie załapaliśmy się na koncert jednego ze szkockich zespołów (Albannach). Był on na prawdę porażający. Zawsze gdy słyszę tą muzykę, coś we mnie się rozjusza. Po koncercie, kiedy Rzeźnik poszedł kupić płytę, zagadał do mnie jakiś Szkot z Glasgow. Twierdził, że Polacy są "greed", ale i tak planuje odwiedzić Polskę. W końcu Rzeźnik wrócił bez płyty (wszystkie sprzedano). Poszliśmy więc do galerii, gdzie zobaczyłem na prawdę olśniewające dzieła sztuki. Po tak sporej dawce kultury poszliśmy na stare miasto znaleźć kilt. W końcu znaleźliśmy w miarę tanie kilty w sklepie, w którym sprzedawały dziewczyny z Polski z czego jedna z Olsztyna. Kupiliśmy sobie po jednym, a mnie skusiło jeszcze na dudy... W drodze powrotnej spotkaliśmy Magdę. Po obiedzie i małej sesji zdjęciowej w domu, zebraliśmy się i poszliśmy z Ewą pod zamek. Wypiliśmy piwko i o 23 poszliśmy na paradę. Okazało się, że na zamku był prawdziwy pokaz szkockich wojsk. Nie zdążyliśmy na niego trafić, ale i tak załapaliśmy się na przemarsz dudziarzy. Grali, jak pouczył mnie pan policjant, "Scotland the brave". Skoczyliśmy sobie na jeszcze jedno piwko i taksą wróciliśmy do domu. Było na prawdę miło. Podarowaliśmy jeszcze Ewie i Magdzie Martini w ramach wdzięczności i poszliśmy spać."

16.36

    "Wyjechaliśmy około 13. Po obfitym śniadanku ciężko było iść. Doszliśmy na przystanek Lotian Bus i ruszyliśmy w blisko godzinną podróż na krańce miasta. W końcu wysiedliśmy. Dalej szliśmy. Szliśmy przez blisko godzinę, aż doszliśmy nad zatoczkę autobusową. Dalej nie było już chodnika. Postanowiliśmy złapać stopa. Następne półtorej godziny trwało baardzo długo. W końcu zatrzymał się jeden samochód.  Siedzialo w nim dwóch mężczyzn. Tylko jeden z nich z nami rozmawiał. Z jego ust dobiegał dziwny akcent. Powiedział, że zabiorą nas do bramek przed mostem, więc wsiedliśmy. Zrobiło się wesoło, a jeszcze bardziej kiedy okazało się, że to Czesi. Stoimy teraz przed bramkami na olbrzymi most nad zatoką Forth. Wszyscy omijają nas łukiem, więc chyba trzeba nam będzie przebić się na drugą stronę piechotą."

    Tego dnia byliśmy bardzo podekscytowani, bo obaj czuliśmy, że to właśnie dopiero teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Co najbardziej utkwiło mi z tego dnia w pamięci, to mój ciężki plecak, który zaczął mnie przygniatać już po 20 minutach marszu. Szybko zrozumiałem, że nabrałem zbyt wiele zbędnego bagażu. Zaskoczyła mnie również niechęć wyspiarzy do autostopowiczów. Jeszcze w Polsce rozmawiałem z kilkoma osobami, które jeździły już po Wielkiej Brytanii na stopa i zapewniały mnie, że złapanie jakiejkolwiek podwózki jest bardzo proste. Widocznie w ciągu ostatnich kilku lat musiało się to zmienić. Miałem nadzieję, że bardziej na północy będzie to znacznie prostsze, ale tam również się rozczarowałem.

5.08.2006r. - 14.43

    "Wczoraj przeszliśmy ten most. Dotarliśmy do przystanku autobusowego w Inverkeithing. Dowiedzieliśmy się tam, że aby dojechać do Perth (skąd planowaliśmy dojechać do Inverness) musimy dojść do Durfermnline. Ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. Z każdą miniętą wsią czułem jak plecak wyrywa mi ramiona. W końcu doszliśmy do wniosku, że rozbijemy się w najszybciej napotkanym, odpowiednim do tego miejscu. Mijając wciąż domki i pola Rosyth szliśmy wciąż przed siebie w poszukiwaniu jakiegoś lasku. W końcu dostrzegliśmy jakąś górkę porośniętą lasem. Ciężko było mi już iść. Weszliśmy na jakiś cmentarz. Tam musieliśmy przejść przez płot i "na szage" ruszyliśmy przez łany pszenicy. Rzeźnik nadawał tępo. W końcu stanął na górce i zrzucił z siebie plecak. Dołączyłem do niego. Widoki były zdumiewające. Dookoła pola zburz, a w oddali zatoka i most, który dziś przeszliśmy.     W lasku znaleźliśmy fajne miejsce na rozbicie namiotu. Następnego dnia wstaliśmy po 10. Troszkę to zajęło zanim się zebraliśmy i w końcu wyszliśmy po 12. Było mileńko. Doczłapaliśmy się stamtąd do miasta i brnąc pod górę doszliśmy do przystanku autobusowego. Chcieliśmy dojechać do Perth, ale okazalo się, że autobusy jeżdżą stamtąd do samego Inverness, miasta położonego na wschodnim krańcu Loch Ness. Przegapiliśmy pierwszy autobus, gdyż okazało się, że tu trzeba ustawiać się w kolejce do autobusu i wchodzi tylko tyle osób, ile jest wolnych miejsc. Nie zmieściliśmy się do pierwszego, więc poczekaliśmy na drugi, który miał jechać za godzinę. W międzyczasie byliśmy świadkami próby udaremnienia przez detektywa sklepowego kradzieży w supermarkecie."

6.08.2006r. - 10.30

    "Jesteśmy nad Loch Ness. Pierwszy cel został osiągnięty. Wczoraj, około 19 dojechaliśmy do Inverness. Stamtąd podjechaliśmy autobusem do Lewistone. Tu się rozbiliśmy. Koczujemy w lesie, gdzieś nad rzeczką Ness, która wpływa prosto do jeziora Loch Ness. Będąc w jego pobliżu, widać, że ten potwór to olbrzymia i główna atrakcja turystyczna, bo wszędzie można napotkać jego wizerunki, makiety, balony i takie tam... W każdym razie w końcu się wczoraj wykąpaliśmy. Z wielką przyjemnością zanurzyłem się w zimnej rzece, która z pomocą mydła i szamponu obmywa ciało niczym prysznic. Po wszystkim zjedliśmy kolację i wsłuchując się w szum wody zasnęliśmy w ciepłych śpiworkach."

7.08.2006r. - 11.12

    "Już zapomniałem, że w mojej Polsce jest o godzinę później. Zacząłem przywykać do jazdy lewą stroną, dziwnych domów, podwójnych kranów, dziwnych prysznicy na guzik, klamki zamiast spłuczki, okien otwieranych na zewnątrz, kanalizacji odprowadzanej do rynien, dziwnych języków i tego, że inaczej tu wszyscy i wszystko żyje. Wzbudzamy zainteresowanie w mijanych wioskach. Czasami ktoś do nas podejdzie zagadać dokąd zmierzamy?

    Wczoraj wyruszyliśmy znad naszej rzeczki w kierunku Urquhart Castle. Z tego miejsca ponoć najczęściej był widywany Nessie (tak nazywają tutaj potwora z Loch Ness). Z każdym pokonanym zakrętem widoki stają się coraz to piękniejsze. Po drodze widzieliśmy jacht pod polską banderą i poloneza, który zajechał pod zamek. Próbowaliśmy tam przez chwilę łapać stopa, ale zdecydowaliśmy, że pojedziemy autobusem o 17.50 na wyspę Skye, do miasteczka Portree. W związku z tym mieliśmy jeszcze kilka godzin do odjazdu. Poszliśmy więc nad jezioro. Był jednak problem z przedostaniem się do niego. Zejście do jeziora okazało się być bardzo stromym. Musieliśmy przedzierać się przez dwu metrowej wysokości paprocie, aż wyszliśmy przy jakimś płotku. Poszliśmy wzdłuż niego, aż dotarliśmy do jakiejś dróżki. Zauważyliśmy, że do drzew rosnących w jej pobliżu, przybite są zużyte tarczki do wiatrówki. Znaleźliśmy się blisko czyjejś posesji. Zrzuciliśmy plecaki na malutkiej polance wśród drzew. Im niżej schodziliśmy, tym bardziej wydawało się nam, że znad brzegu jeziora dochodzą jakieś dziwne dźwięki. Rzeźnik zszedł niżej, aby to sprawdzić, a ja zostałem na polance i zacząłem rozplanowywać obozowisko. Nagle z krzaków wybiegł Rzeźnik i krzyczy żebym spierdzielał, bo ktoś strzela do nas z wiatrówki. (Przypadkiem weszliśmy na linię strzału). Jakieś sto metrów dalej znaleźliśmy dobre miejsce na obozowisko. Na samym, usłanym strasznie niewygodnymi kamieniami, brzegu Loch Ness (Loch w języku szkockim oznacza jezioro). Wstawiliśmy wodę i przebraliśmy się w kilty, żeby porobić sobie parę fotek. Udało nam się też złapać zasięg i mogłem w końcu zadzwonić do Oli (Ola to moja dziewczyna). Po nabraniu sił ruszyliśmy w dalszą drogę, która miała się okazać najlepszą częścią tego dnia. Zbocze, po którym musieliśmy się wspinać było strasznie strome. Ponieważ mieliśmy tylko 20 minut do przyjazdu autobusu, postanowiliśmy iść po prostej linii w górę. Szedłem za Rzeźnikiem. Wielki plecak na plechach i kilt na tyłku potęgowały klimat w jaki weszliśmy. Olbrzymie paprocie, przytulie, jakieś dziwne krzaki i suche, zwalone drzewa przyczyniały się do tworzenia niesamowitego nastroju. Co mnie zdziwiło, ludzie nawet nie bardzo reagowali, gdy na przystanku pojawiłem się w kilcie. Na miejsce przybyliśmy na kilka minut przed przyjazdem autobusu. Jadąc na Skye, mogliśmy spokojnie, zza szyby popodziwiać Highlands. Trzy godziny drogi minęły niczym jedna. Najpiękniejsze były wzgórza Five Sisters. Oświetlone w słońcu, olśniły nas soczystą zielenią. Przejechaliśmy i zostawiliśmy je w tyle, lecz mam nadzieję, że uda mi się w nie wrócić. Po godzinie dwudziestej wjechaliśmy do Portree. Uśpionego miasteczka, położonego w malowniczej zatoce. Chwilę pozwiedzaliśmy i ponieważ było już późno, udaliśmy się poza miasto. Kierując się ku rzeczce (mapę miasteczka dostaliśmy na komisariacie) dotarliśmy do położonego na bardzo pochyłym terenie lasku brzozowego, w którym to rozbiliśmy obozowisko."

    Na marginesie chciałem dodać, że wjeżdżając na wyspę Skye zobaczyłem najpiękniejszy zachód słońca, jaki miałem okazję zobaczyć w całym moim życiu. Wjeżdżając na most łączący obie wyspy, do środka autobusu wdarło się szczerozłote światło słońca, które chyliło się właśnie ku złoto lśniącej wielkiej wodzie... Wodzie pozbawionej granic. Co do miasteczka Portree, to olśnił mnie z kolei jego spokój. Jego mieszkańcy nie przejmują się tak jak my, ludzie przebywający przez większość czasu w świecie przesyconym cywilizacją i jej dobrodziejstwami. Ich problemy dotyczą życia i zdają się być z punktu widzenia większości nas błahe. Lecz z kolei mało kto potrafi myśleć takimi kategoriami jak ci ludzie. Oni po prostu spokojnie żyją chwilą. Obserwując ich, miałem nieodparte wrażenie jakbym znalazł się w miasteczku znanym z serialu "Przystanek Alaska".

8.08.2006r.

    "Dzień ten spędziliśmy w parku, czekając na autobus. Jak się później okazało, odjechał on o godzinę wcześniej niż było to napisane na rozkładzie jazdy. Postanowiliśmy więc jechać do Sligachan. Czekał tam na nas tylko hotel i kamping, które w deszczowym spokoju wylegiwały się u korzeni Collin hills. Nie mieliśmy planu co dalej robić. W końcu postanowiliśmy, że będziemy szli przez jakiś czas w góry. Tam rozbijemy się gdzieś nad potokiem. Z rana przepakujemy plecaki, ukryjemy je gdzieś w korzeniach i pójdziemy w góry. Było pięknie. Błękitna woda strumienia przeszywała łany wrzosów i różnorodnych traw. Wszystko było dobre i wesołe dopóki nie zaatakowały nas meszki. Są okropne i tak małe, że swobodnie siadają na rękach. Gdy chciałem wykąpać się w rzece i szedłem już w samych gatkach do wody, w jednej chwili sprawiły, że wyglądałem jakbym wysmarował się czymś klejącym i wytarzał w ziarnach maku. Od razu je znienawidziłem. Wchodzą dosłownie wszędzie. Do uszu, do oczu, nosa, ust. Nie da się przy nich swobodnie oddychać, bo przy każdym wdechu powietrza momentalnie wlatują do gardła. Natychmiast schowaliśmy się w namiocie. Po drodze wyłączyłem jeszcze grzejący nam wodę palnik i wrzuciłem co ważniejsze rzeczy do namiotu, po czym sam do niego wskoczyłem. Gdy tak wpadałem, Rzeźnik już dobijał tysiące meszek, które zdążyły wlecieć razem ze mną. Zleciały się do światła latarki, która leżała na podłodze i wszystkie wylądowały na mapie, którą zakryły niemal w połowie. Tego wieczora pierwszy raz poczułem się pokonanym przez zwierzę.

    Rano obudził nas deszcz i przeciekający namiot. Mieliśmy szybką akcję zwijania się. Kiedy doszliśmy na przystanek, właśnie zajechał autobus, który zabrał nas do Armadaile skąd promem przepłynęliśmy do Mallaig. Nie bardzo wiedzieliśmy co dalej robić. Chcieliśmy dostać się do Tobermory na wyspie Mull. W końcu poszliśmy na fish and chips zaspokoić głód. W jadłodajni spotkaliśmy Słowaka, który smażył tam ryby. Zagadaliśmy go jak dojechać do Tobermory. Sam nie wiedział, ale jego kumple powiedzieli nam, że musimy jechać przez Fort William, dokąd właśnie jedziemy. Jesteśmy w pociągu i przed chwila przejeżdżaliśmy wiaduktem, który występował w "Harrym Potterze".

9.08.2006r. - 9.37

    "Wczoraj dojechaliśmy do Fort William. Rozbiliśmy się pod samym Ben Nevis (ben w języku Szkotów, {tak zwanym gaelickim} oznacza górę). Jest to najwyższy szczyt w całej Wielkiej Brytanii. Śpimy u jego korzeni i mamy problemy ze wstaniem. Planujemy zebrać się za chwilę, zostawić plecaki w pobliskim hotelu i pójść w górę. Pogoda jest średnia, ale na razie przynajmniej nie pada."

20.30

    "Zdobyliśmy Ben Nevis. Najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii pokonany. 1343 m.n.p.m. Zaczęło się nieciekawie, bo nikt nie chciał przyjąć w depozyt naszych plecaków. Wyruszyliśmy więc z nimi. Po przejściu 200 metrów w pionie, postanowiliśmy jednak je gdzieś zostawić. Podeszliśmy parę metrów w górę stoku i ukryliśmy w paprociach. Ze sobą zabrałem tylko aparat i batoniki. Widoki w trasie były olśniewające. Słońce rozjaśniało dolinę, a rzeka i górskie jeziorka srebrzyły się w jego promieniach. Problemy zaczęły się gdy weszliśmy w chmury. Piździawka jakich mało. Ciężko było iść przed siebie, bo wiatr zwiewał nas z drogi. Z plecakami z pewnością nie dalibyśmy rady. Na szczycie czekał na nas obelisk upamiętniający poległych turystów. Poza nim, na szczycie, znajdowało się stare, zniszczone schronisko z kamienia, oraz wieżyczka, w środku której znajdowała się komora przeznaczona do ukrycia się przed pogodą. Zejście z góry było już o wiele milsze. Gdy znaleźliśmy się już w dolinie, zziębnięci i przemoczeni od wilgoci chmur, postanowiliśmy, że tę noc spędzimy w schronisku. Co się okazało, nie było tam już dla nas miejsca i takim oto trafem wylądowaliśmy w namiocie w tym samym miejscu co wczoraj... Dobra! Lecę zakładać tropik.

    Ben Nevis okazał się być dla mnie najtrudniejszym szczytem na jaki miałem okazję wchodzić. Nagła zmiana pogody, wysoka wilgoć w chmurach i co za tym idzie, potworny ziąb, skutecznie osłabiały organizm. W pewnym momencie straciłem Rzeźnika z oczu. Nie przez to, że mi gdzieś uciekł, ale przez to, że mgła ograniczała widoczność do zaledwie kilku metrów. Nie było nawet słychać naszych nawoływań. Na szczęście Rzeźnik kupił jeszcze w Edynburgu gwizdek, który przydał się właśnie w tym momencie. Słyszałem tylko jego niski ton. Resztę zagłuszał wiatr."

10.08.2006r. - 12.54

    "Wstaliśmy godzinę temu. Na szczęście nikt z nas się nie rozchorował. (...)"

11.08.2006r. - 10.16

    "Nareszcie wyszło słońce. Czyste, gwieździste niebo dzisiejszej nocy przepowiadało takąż pogodę. Wczoraj po śniadaniu pojechaliśmy do Fort William skąd o siedemnastej mieliśmy mieć autobus do Balloch, miasteczka położonego nad Loch Lamound. W Fort William mieliśmy okazję porozmawiać z dwiema Polkami, które przyjechały tu do pracy. W końcu poszliśmy zrobić zakupy i uderzyliśmy do autobusu. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Glen Coe. Przepiękną dolinę, do której zamierzam dzisiaj wrócić. Oby pogoda była tak piękna do końca miesiąca... W każdym razie dojechaliśmy do Balloch, gdzie mieliśmy wielkie problemy z rozbiciem się. W końcu znaleźliśmy miejsce w jakimś parku nad jeziorem położonym nieopodal ogrodu dendrologicznego. Zjedliśmy kolację, pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać. Tak minęła nasza ostatnia noc. Od dziś wędruję sam.

    Pamiętam, że przez cały dzień było czuć tą niechęć rozstania. Rzeźnik chyba trochę żałował, że musi już wracać, a ja obawiałem się samotnej podróży. W każdym razie wykupiliśmy sobie jeszcze krótki rejs po jeziorze Lamound, a po powrocie poszliśmy jeszcze na piwko i fish'&'chipsa do pobliskiego parku. W końcu poszliśmy na przystanek. Rzeźnik pojechał w jedną, a ja w drugą stronę. Nie wiedziałem jeszcze gdzie pojadę najpierw. Myślałem nad Glen Coe, lub nad wyspą Mull. Ponieważ oba autobusy zmierzające do tych miejsc miały podjechać o tej samej godzinie, postanowiłem, że wsiądę do pierwszego, który podjedzie. Podjechał do Glen Coe.

22.53

    "Co ja kurwa zrobiłem?!!! Zgubiłem śpiwór. Dwa razy przeszedłem całą drogę jaką teraz pokonałem i go nie znalazłem. Nie wiem co teraz zrobię. Nastawiałem budzik na ósmą i będę go dalej szukał rano. Ubrałem teraz na siebie kilka warstw ciuchów i będę tak spał. Tak w ogóle to jestem w Glen Coe. Nie mam pojęcia gdzie wysiadłem. Nie mam nawet pojęcia jak tu dotarłem. Po drodze był wypadek i jeździliśmy jakimiś bocznymi drogami. Aż cały autobus się zżył, tak wszyscy byli przejęci. Przyjechałem tu około 22 i nie mam na razie pojęcia co dalej.

    Od dziś jestem sam. Rzeźnik wrócił na farmę. Nastał dziwny spokój... Dzwoniłem dzisiaj do Oli (...)."

    Z tego autobusu pamiętam głównie pijanego Szkota, który wszystkich wyzywał. Parę razy uciszał go nawet kierowca, ale nie dało rady. Co ten mu wyrzucił winiacza z autobusu to on wyjmował nowego. Ja usiadłem obok jakiegoś kolesia, który przez całą drogę czytał książkę. W końcu natrafiliśmy na wypadek, który zablokował nam drogę. Kierowca postanowił cofnąć się o kilkanaście kilometrów, żeby odbić w inną drogę i jechać naokoło. Najbardziej niesamowite jest to, że te kilkanaście kilometrów kierowca pokonał na wstecznym biegu. To było coś niesamowitego. Wielki respekt dla tego człowieka. 40 minut na wstecznym to jest coś. Jadąc okrężną drogą zobaczyłem wiele dodatkowych, pięknych miejsc. Przypłaciłem to jednak tym, że gdy dojechałem do Glen Coe Villige było już ciemno. Poza tym cała ta przygoda ze śpiworem... Może wydaje się to błache, ale na prawdę ta noc była straszna. Nie wiem gdzie go zgubiłem. Albo odpadł od klapy gdzieś w autobusie, albo musiał odwiązać się gdzieś w drodze drodze z przystanku do obozowiaska.

12.08.2006r. - 8.57

    "Jakoś przeżyłem tę noc, choć była to najdłuższa noc mojego życia. Było mi tak zimno, że nie mogłem spać. Co chwila zakładałem na siebie nową część garderoby. W połowie nocy postanowiłem, że jeżeli rano nie znajdę śpiwora to najpierw jadę do Fort William kupić nowy, bo nie dam rady spać przez trzy tygodnie ubranym na cebule. Wstałem o siódmej rano. Wioska była jeszcze uśpiona. Kolejny raz przemierzyłem trasę, którą tutaj szedłem i nic nie znalazłem. Zjadłem coś, odgrzałem kawę, spakowałem się i teraz już się zbieram, bo meszki atakują.  (...)"

    Mogę powiedzieć, że było naprawdę zimno. W życiu bardziej się nie wyziębiłem. Namiot miałem rozbity na półce skalnej nad drogą. Miejsce było dość ładne, ale klimat psuły co chwilę przejeżdżające pode mną samochody. Z resztą z tego zimna nawet nie miałem ochoty myśleć o klimacie. Po prostu odliczałem minuty do wyjścia słońca.

15.01

    "Jestem w Kinlochleven, w dolinie Glen Coe (Glen oznacza dolinę). W przewodniku wyczytałem o jednej tutejszej trasie, która zaczyna się właśnie w tejże miejscowości. Stąd więc zacznę moją przygodę w tej dolinie.

    Do Fort William dojechałem na stopa. Wziął mnie na pakę facet z Edynburga, który jechał wraz z synem. Po drodze zatrzymali, się żeby coś zjeść. Fajnie się jechało z tyłu pickup'a. Czułem się jak w amerykańskim filmie. W każdym razie, gościu był bardzo miły. Nawet w miarę dobrze mi się z nim rozmawiało. Wszelkie problemy polegały na tym, że strasznie niewyraźnie mówią ci Szkoci. Często po prostu przytakiwałem, bo głupio mi było wciąż prosić, żeby powtórzył ostatnie zdanie. Opowiedziałem mu moją wczorajszą przygodę ze śpiworem i wytłumaczyłem, że właśnie jadę do miasta kupić nowy. Z tego wszystkiego podwiózł mnie pod sam sklep turystyczny, pod którym się pożegnaliśmy. Kupiłem "najtańszy" śpiwór i poszedłem na miasto. Znalazłem bibliotekę, w której to mogłem skorzystać z internetu. Napisałem ogólnego maila. Chciałem napisać jeszcze coś osobnego do Mrówki, ale już nie zdążyłem, bo zamykano bibliotekę. Poszedłem stamtąd na przystanek autobusowy i tak oto znalazłem się tu, gdzie teraz jestem. Siedzę teraz na górce nad wioską Kinlochleven. Zjadłem jakiś paskudny obiad, a teraz odpędzam się od tych jebanych meszek. Pogoda jest bardzo zmienna. Co chwilę zaczyna mżyć i na przemian wychodzi słońce."

około 20

    "Zdjąłem zegarek. Chcę zobaczyć jak to jest znów nie patrzeć na odmierzany czas, tylko żyć w rytmie natury. Zastanawiam się, czy rzeczywiście jestem dziwakiem... Chociaż z drugiej strony... Jaki jest wzór normalności? Dobre oceny? Pamięć? Mądrość? Zasady? Lecz jaka mądrość? Jakie zasady? Kiedy byłem dzieckiem, wszyscy byliśmy tacy sami, a teraz... Każdy z nas jest inny.

    Tak w ogóle to właśnie zjadłem kolację. Leżę już od dłuższego czasu w namiocie, bo znowu oblężyły mnie te midge'sy (meszki). Wędrowałem West Highland Way, aż doszedłem do jeziorka, które zasila okolicę w wodę. Za jeziorkiem tym znajduje się polana, przez którą płynie rzeczka zasilająca owe jezioro w wodę. Na tejże polanie właśnie zakotwiczyłem. Wystarczyło parę kropel deszczu, a już cała okolica zleciała się do namiotu. (meszki). Nie wiem co je tak przyciąga... Może kolor?

    W każdym razie na szczęście kupiłem sobie siateczkę na głowę, która ma przed nimi chronić. Chociaż kiedy uderzą w nią całą chmarą to po jakimś czasie zaczynają się przedostawać do środka. Udało mi się jednak wykąpać w rzece. Zauważyłem, że te gnojki żerują głównie na polankach, więc poszedłem, a raczej pobiegłem do pobliskiego lasu. Tam były ich zaledwie setki. Większość z nich albo zmiażdżyłem, albo utopiłem. W ogóle wlazłem do tej wody cały na waleta. W końcu można oficjalnie umyć siebie całego:)

    Nie zdążyłem się przyjrzeć okolicy, ani porobić zdjęć, bo te krwiożercze bydlaki się zleciały. W każdym razie jestem rozbity na przepięknej polanie w jakiejś dolinie. Otaczają mnie soczyście zielone wzgórza. W ogóle pięknie jest w Glen Coe. Dookoła zieleń liści drzew, paproci i rododendronów. Różnorodności dodają skromne owoce jarzębiny i mnóstwo wrzosów rosnących kępowo. Nie jestem pewien, ale chyba jest ich tu kilka rodzajów, albo dojrzewają w różnym czasie. Góry są dokładnie takie jak w Rob Roy'u czy Braveheart'cie. Jest tu po prostu cichy, błogi spokój. Jutro chcę wejść na jakiś szczyt. W końcu muszę zaliczyć jakiegoś munro (szczyt o wysokości minimum 300 stóp {914,4 m}). Teraz leżę w 500000000 razy milszym miejscu niż wczoraj, bo zamiast ponad jezdnią, znów śpię nad iście kojącą zmysły rzeką. No i przede wszystkim w cieplutkim, nowiuśkim śpiworku:) Ostatnią noc zaliczam do jednych z najgorszych w życiu. Było mi tak zimno, że nie mogłem nawet zasnąć. Udało mi się zdrzemnąć jedynie dwa razy. O siódmej zaczął pikać budzik, żeby wstawać i lecieć szukać śpiwora. Teraz wypiszę jeszcze pocztówkę, poczytam i pójdę spać."

13.08.2006r. - ?

    "Ale mi się dobrze spało... A jak ciepełko:-) Miodzio..."

Po południu

    "Nie wiem która jest godzina, ale wiem jedno... Jest pięknie. Dalej szedłem starą drogą wojskową. Widoki są niesamowite. Widzę wiatr... Wokół mnie falują łany wrzosów i różnych traw. Całe te góry wyglądają jak jedna, wielka łąka. Zboczyłęm ze szlaku. Siedzę na szczycie Maell Ruig a' Bhricleathaid. Wchodziłem tu po łące i po skałach wynurzających się spod połaci wrzosu... Jest pięknie. Teraz dopiero mogę powiedzieć, że byłem w Highland."

Wieczorem

    "W końcu zszedłem w dół. Po dwóch dniach kroczenia pod górę w końcu mogę dać odpocząć moim plecom, które już zajebiście bolą. Muszę jednak przyznać, że szedłem piękną trasą, choć szczerze mówiąc pod koniec było już ciężko. Dwa razy nawet pytano się mnie, czy wszystko ze mną dobrze:-) Teraz siedzę sobie na zboczu góry, tuż nad doliną Glen Coe. Dziś rozbiłem się wśród wrzosów, tuż nad strumykiem. Na szczęście do tej pory jeszcze nie padało, więc jak na razie mam spokój z tymi meszkami. Wyodrębniłem już trzy rodzaje wrzosów tu rosnących: O większych, żywo fioletowych kwiatach; mniejszych i różowo fioletowych oraz tej samej wielkości - białych. Dolinę oświetlają ostatnie promienie słońca... Jest pięknie..."

14.08.2006r. - po 14

    "Opuściłem moje wrzosowiska, jak zwykle około 13. Pogoda dziś jest niesamowicie piękna. Jak z resztą wszystko tutaj. Od samego rana świeci słońce, po niebie sunie kilka chmurek, a widzialny wiatr smuga mnie i chłodzi. Jest pięknie... Od rana lata nade mną jakiś odrzutowiec. Pojawia się nagle w dolinie, by za chwilę zniknąć między szczytami gór. Udało mi się zrobić mu zdjęcie. Teraz przeszedłem już szosę i przede mną czternasto kilometrowa trasa doliną. Plecak jednak ciąży mi coraz bardziej. Robię częstsze postoje niż wczoraj. Zrobiłem sobie laskę z brzozy. Trochę odciąża nogi i nie czują aż tak mocno tego kolana... Idę dalej :-)

    Trzy dni pod górę i w końcu jutro mam iść w dół. Dzisiejsza podróż doliną  rzeczywiście była niesamowita. To, co dzisiaj zobaczyłem, nie odda żadne zdjęcie i żadne wspomnienie. Jak to śpiewa Kora: "Podróżować jest bosko". Przytrafiło mi się dzisiaj zabawne zdarzenie. Wlekąc się tak szlakiem, zobaczyłem nagle przede mną jakichś ludzi. Wpatrywali się gdzieś w zbocze. Gdy do nich doszedłem, zagadałem jak zwykle: "Hi":-) Koleś mi na to swym niezrozumiałym, szkockim językiem: "bla bla bla bear there". Nie zajarzyłem o co mu chodzi. Zrozumiałem tylko, że coś jest za górką. Zdziwiony pytam się go: "Bear???!!!" Wtedy to chyba w końcu wyczaił, ze jestem obcokrajowcem i już spokojnie, powoli i dokładnie powtórzył: "DEER. RED DEER". Wtedy to skumałem. Czytałem coś o czerwonych jeleniach... i rzeczywiście. Za winklem zbocza pasyły się w niewielkiej odległości od siebie dwie chmary jeleni. W każdej po około dwadzieścia sztuk. Później do końca dnia pojawiały mi się na zboczach jelenie. W chmarach, bądź pojedynczo lub w parach. W końcu dały mi też poznać swój głos. W pewnym momencie jedna łańka zaczęła nawoływać swojego cielaka. Ich dźwięki różnią się znacznie od naszego jelenia szlachetnego. Wydobywają z siebie coś w stylu: "beee..." Tak około 19 doszedłem do końca doliny Lairig Eilde. Odbiłem w ścieżkę idącą w przeciwną stronę. W kierunku doliny Lairig Gartain. Przez około godzinę musiałem iść jednak pod górę. Delikatny sznur ścieżki zatopiony w paprociach, wił się wzdłuż stoku. Doszedłem do końca siodła i dziś nocuję na przełęczy. Jutro czeka mnie już prosta droga w dół. Dzisiejszą noc spędzam również w nieopisanie pięknym miejscu. Między dwoma szczytami Stob Dubh i Stob na Broige. Gdy się rozbijałem, ponad mną, w górze skarpy pasły się jeszcze jelenie. Gdy nadszedł zmrok, a chmury zaczęły przelewać się przez szczyty i opadać po nich ku dolinie, jelenie zeszły do jej dna. Jest cicho... Kompletna cisza... Trzeba się dobrze wsłuchać, aby w oddali usłyszeć płynący potok. Od czasu do czasu tropikiem poruszy wiatr... Jest spokojnie..."

15.08.2006r. - 8.57

    "Wczoraj, gdy już kładłem się spać, widziałem pierwszy raz jak mgła schodzi z góry. Robiła to bardzo szybko, lecz na szczęście zatrzymała się jakieś dwadzieścia metrów nade mną. Dziś rano przebudził mnie ziąb. Nie robiąc sobie nic z tego dopiąłem tylko śpiwór i zamknąłem oczy, by znów zasnąć. Wstałem około ósmej trzydzieści (dziś założyłem zegarek). Było bardzo chłodno. W namiocie gdzieniegdzie widniały krople wody. Gdy wyjrzałem z namiotu, zadziwiło mnie to co ujrzałem. W nocy mgła zeszła do dna doliny. Widoczność nie przekracza dwudziestu metrów. Oszronione kamienie i roślinki zdradzają przymrozek. Zrobię teraz szybko coś ciepłego do jedzenia i spadam na dół. Chcę złapać dziś stopa do Fort William. Tam zrobić zakupy, wysłać pocztówki i skorzystać z neta. Planuję jechać autobusem do Oban, a stamtąd na Mull."

po 22

    "Jestem w pięknym, nadmorskim miasteczku - Oban. Rano wyszedłem z obozu około dwunastej i po dobrej półtorej godziny byłem na szosie. Stopa złapałem dość szybko. Tak właściwie to stop złapał mnie. Do Glen Coe Villige zabrali mnie moi znajomi ze szlaku (mijaliśmy się kilkakrotnie). Była to rodzinka z Holandii. Zwiedzali oni sobie Szkocję samochodem. (tak na marginesie to najczęstrze słowa jakie wypowiadałem na szlaku to "Hi" i "Thens, I'm fine", bo każdy widząc mnie z tym wielkim plecakiem, pytał się, czy wszystko w porządku). W każdym razie w wiosce, w której mnie wysadzono, podziękowałem bardzo moim dobroczyńcom i poleciłem Polskę na ich kolejne wojaże. Później godzina łapania stopa i autobusem do Fort William. Tam wpadłem do biblioteki napisać maila do Mrówki. Przy komputerach siedzieli sami Polacy. Wszyscy korzystają z darmowego internetu.W mieście kupiłem jeszcze nową butlę z gasem i zrobiłem szybkie zakupy w markecie, po czym poszedłem na autobus jadący do Oban, gdzie zresztą teraz jestem. Trochę źle się dzisiaj czuję, więc postanowiłem tę noc spędzić w jakimś hostelu. Poszedłem do jednego z kilku, które były rekomendowane w przewodniku. Nie było w nim jednak wolnych miejsc. Przygarnięto mnie jednak w innym, bardzo klimaciarskim hostelu o wdzięcznej nazwie "Oban Backpackers". Prowadzą go czadowi ludzie. Zupełnie wyluzowani. Śpię w pokoju numer 5 na łóżku o nazwie "Happy Hipos", czy coś w tym stylu. Wieczór spędzony w tym klimaciarskim schronisku był bardzo przyjemny, lecz najwięcej roskoszy tego dnia sprawił mi gorący prysznic... Nie wychodziłem spod niego przez dobre pół godziny... Teraz jeszcze troszkę posiedzę sobie w salonie. Zaraz łyknę polopirynkę i pójdę spać.

16.08.2006 - 9.21