Czasami
próbuję przypomnieć sobie co jako pierwsze wzbudziło moje
zamiłowanie do podróży... Pamiętam filmy z cyklu "Indiana Jones"
czy "Goonies", oraz książki o przygodach "Tomka Soyera", "Robinsona
Crusoe", "W pustyni i w puszczy, "Bella i Sebastian", czy już w
późniejszych czasach "Gringo wśród dzikich plemion".
Wciąż marzę o prawdziwej, wielkiej przygodzie, ale po zastanowieniu się
nad tym czego już doświadczyłem, dochodzę do wniosku, że w sumie też
już przeszedłem małe co nieco... Jakiś czas temu, w pewnym
okresie moich studiów, doszedłem jednej nocy do wniosku, że
należy spełniać swoje marzenia, a ważniejsze z nich lawirowały w
dalekim świecie. Wtedy postanowiłem, że w trakcie najbliższych wakacji
gdzieś wyjadę. Miałem różne plany, ale postanowiłem że moją
przygodę z przygodą zacznę od zdawna umiłowanej Szkocji. Krainy
gór, jezior, mórz, dud i paskudnego jedzenia. Od wielu
lat pociągała mnie ona swą historią, kulturą i muzyką. Kiedy tylko
udało mi się zapożyczyć na tę wyprawę, ruszyłem przed siebie...
Zapraszam na sprawozdanie z tejże wyprawy. Słowa pisane pochyło są
dosłownym tekstem przepisanym z dziennika prowadzonego na bieżąco w
trakcie wyprawy, a z kolei czcionką normalną są opisane moje
wspomnienia tamtych czasów, które wróciły po
przeczytaniu dziennika podróży.
Wyprawę tę planowałem jakieś
pół roku przed jej rozpoczęciem, a raczej rozpoczęła się ona na
pół roku przed jej rozpoczęciem. Jej początek myślę miał miejsce
kiedy to kupiłem w Empiku w Poznaniu przewodnik Pascala
"Szkocja". Jako taki plan podróży wymyśliłem w domu, ale jak się
później okazało nie był on możliwy do spełnienia. Znaczna część
dróg jakie przebyłem została wybrana spontanicznie. Z resztą na
bardziej szczegółowy opis zapraszam w poniższym tekście...
1.08.2006r. -
11.33 (czasu szkockiego)
"Wstałem dziś rano w Warszawie o 4.40. Bałem się tego, że mam
nadbagaż, ale jakoś przeszły te 3 kg. Najlepsze to to, że
przechodząc przez bramkę znaleźli u mnie scyzoryk Lecha.
Zapomniałem, że go przy sobie miałem. Na szczęście Ula jeszcze
nie wyjechała i cofnęła się, by odebrać go ode mnie. Kiedy znów
wróciłem do bramki, przeszukali mnie dokładnie. Konkretnie koleś
w białych rękawiczkach. Lot był bardzo przyjemny. Wcisnąłem się
na miejsce przy oknie. Widoki niesamowite. Najpiękniej było
kiedy wzbijaliśmy się ponad chmury... "Człowiek musi sobie
czasem polatać". Z góry widziałem jeziora Polski, morze,
Bornholm, Wielką Brytanię i w końcu około 10 doleciałem na
miejsce...
Na wyspie wszytko jest zupełnie inne... pociągające. To już nie
są Niemcy. Wsiadłem do autobusu nr 100. Przywitali mnie tam
bardzo miło. Wszędzie rozdawano mapy, a błękitny autobus
ozdobiony był szkocką kratą. Dojechałem na Princess Street. To
chyba jedna z ważniejszych ulic. Co chwila mija się na niej
sklepy z odzieżą szkocką i różnymi gadżetami. Wszędzie dookoła
powiewają flagi Szkocji i Wielkiej Brytanii. Ogólnie jest tu
bardzo czysto. Można tu zobaczyć wiele kolorów skóry i usłyszeć
różne języki. Nawet mewy są tu inne. Siedzę teraz w Princess
Park. Za plecami moimi stoi wielki monument sir Williama Scota.
Przede mną dworzec pociągowy, a dookoła same stare budowle. Na
południowym szczycie widzę zamek. Zza moich pleców słyszę dźwięk
dud. Jest tu niesamowicie, lecz nie mogę się doczekać kiedy
wyruszę w góry..."
Pamiętam, że od samego początku dnia byłem bardzo
podekscytowany całą tą podróżą. Nawet lot takim samolotem był
dla mnie pierwszy. W dzieciństwie miałem okazję przelecieć się
samolotem opryskowym, ale nie można porównywać ze sobą tych
dwóch rzeczy. Nie mogłem wyjść z podziwu kiedy wylecieliśmy
ponad chmury. Nie miałem pojęcia, że mogą one z góry tak
wyglądać. Kiedy doleciałem do Edynburga, od razu zderzyłem się z
jakże odmiennym duchem Szkocji. Wszędzie dookoła widniały
symbole tej krainy. Zdjęcia rugbystów w niebieskich strojach,
flagi no i oczywiście kilty. Mile zaskoczyła mnie bardzo
uprzejma obsługa na lotnisku. Kiedy tak siedziałem przez kilka
godzin w Princess Park i czekałem na kolegę, z którym miałem
wyruszyć w dalszą podróż, miałem okazję poobserwować
tamtejszych ludzi i miasto. Była przepiękna pogoda. Słońce,
delikatne chmurki i świeża bryza, ciągnąca od morza. Nagle
dotarło do mnie, że nigdy wcześniej nie byłem tak daleko od
domu. To było wspaniałe uczucie... Tyle lat marzeń o Szkocji i
nagle się w niej znajduje i to w samym jej sercu... Edynburgu...
2.08.2006r. -
11.25
"Wczoraj
około 13 dołączył do mnie Rzeźnik. Miło było go znów zobaczyć.
Posiedzieliśmy troszkę na jednej z dedykowanych ławek i
poszliśmy na miasto. Zahaczyliśmy o pamiątki, supermarket i w
końcu wylądowaliśmy w autobusach wycieczkowych. Pokazały nam
one, że Edynburg jest jeszcze piękniejszy niż nam się wydawało.
Siedzieliśmy na górze autobusu... było czadowo. Zrobiłem sporo
fotek. Kiedy przejeżdżaliśmy pod jednym z mostów, wylądowała na
nas jakaś woda. Myśleliśmy, że to jedna z atrakcji
turystycznych, ale jak zaczęliśmy się kleić i zleciały się osy,
zdaliśmy sobie sprawę, że to była oranżada. Jakieś dzieciaki
zrobiły sobie z nas jaja. Przewodnik natychmiast krzyknął, żeby
zatrzymać autobus i poleciał szukać gnojków. Ja w miedzy czasie
zabrałem się za czyszczenie aparatu. W końcu wrócił przewodnik.
Mówił coś o policji i pojechaliśmy dalej. Przejeżdżaliśmy obok
domu Sean'a Connery i widzieliśmy małe okna starych domów, które
miały ustrzec ich mieszkańców przed czarownicami. Miały one za
to duże kominy, przez które wchodząc, czarownica miała
wylądować prosto w ogniu kominka. Później przesiedliśmy się do
innego autobusu, który jak się okazało, jedzie tą samą trasą. Po
kilku przygodach wylądowaliśmy pod Princess Mall. Umówiliśmy się
tam z Ewą i Magdą, u których mieliśmy zadekować się do czasu
wybycia w góry. Czekaliśmy i czekaliśmy, aż się okazało, że
czekaliśmy po dwóch różnych stronach Princess Mall. W końcu
dziewczyny nas znalazły. Przywitaliśmy się i w wesołej rozmowie
poszliśmy do Pizzy Hut, gdzie Magda załatwiła nam przez swego
chłopaka, który tam pracuje, zniżki . Pojedli, popili, pogadali
i ruszyli do domu. Po drodze kupili jeszcze Whysky. Jechaliśmy
autobusem z jakiegoś kolorowego mostu. Na jego przedzie
znajdował się kolorowy ekran, na którym było widać wszystko co
dzieje się w autobusie. Zauważyłem, że ludzie są tu ogólnie
wyluzowani. Śmieją się, krzyczą, malują w różny sposób swoje
ciała i przebierają. U nas już dawno zgarnęłaby ich policja. Ewa
zresztą doszła do tego, że to właśnie przez policję jest u nas
tak sztywno... W każdym razie wylądowaliśmy u dziewczyn na
chacie. Też tu jest czadowo. Wszystkie domy są do siebie
podobne, tak jak w Anglii, tyle że zamiast czerwonej cegły są z
kamienia. Poznaliśmy ludzi tu mieszkających i po rozpakowaniu
się i wykąpaniu wylądowaliśmy w salonie przy Whysky i internecie.
W końcu udaliśmy się na 12 godzinny sen."
Rzeźnik to mój kumpel ze studiów, z którym mieszkałem przez cały
rok na stancji i z którym miałem jeździć po Szkocji. Od
jakiegoś już czasu siedział na jednej ze szkockich farm, ale
jeszcze przed końcem semestru umówiliśmy się, że bierze urlop i
lecimy w góry. Zauważyłem też, że każda ławka
w Edynburgu ma swoją dedykację. Jest ona wypisana na małej
tabliczce, umieszczonej na środku oparcia. Musze przyznać, że
bardzo spodobał mi się ten pomysł. Nie ma chyba lepszego
sposobu, żeby upamiętnić miejsce pierwszego pocałunku, a i nie
trzeba tego wycinać scyzorykiem.
Zainteresowały mnie tez te całe fobie z czarownicami. Nie miałem
pojęcia, ze osiągnęły one swego czasu aż takie rozmiary.
Co do wycieczki autobusem i przewodnika to wszytko było super,
ale ten szkocki angielski... Sporo czasu minęło zanim zacząłem
ich w miarę rozumieć. Co prawda były tam również nagrania z
tłumaczeniem w różnych językach, ale polskiego jeszcze tam nie
ma. W tym miejscu chciałbym również
bardzo podziękować Ewie, Magdzie i całemu składowi ich chaty, bo
na prawdę ugościli nas niesamowicie. Bardzo Wam dziękuję.
3.08.2006r. -
10.52
"Wczoraj w końcu wyruszyliśmy na miasto. Za drzwiami
przywitała nas iście szkocka pogoda... Deszcz i wiatr. Z drogi i
tak musieliśmy jeszcze się wrócić, bo zapomnieliśmy zabrać mapy,
którą pożyczyli nam chłopacy. W końcu pojechaliśmy na Princess
Street aby wsiąść do żółtego autobusu turystycznego. Po drodze
przypomniało mi się, że mimo zawracania się z drogi do domu i
tak zapomniałem portfela. Wsiedliśmy z Rzeźnikiem do żółtego
autobusu i ruszyliśmy. Wysiedliśmy w połowie planowanej trasy
przy Royal Botanic Garden. Chcieliśmy tam spędzić niecałą
godzinę żeby jeszcze załapać się na autobus (24-godzinny bilet
tracił już ważność), jednak zanim wyszliśmy, minęły dobre cztery
godziny. To co tam zobaczyliśmy przerosło moje wszelkie
oczekiwania. Zobaczyliśmy tam między innymi największy zbiór
roślin chińskich, znajdujący się poza terenem Chin. Cedry,
bambusy, eukaliptusy... Coś pięknego... A palmiarnia... Przed
jej wejściem leżał olbrzymi pień skamieniałego skrzypu. W środku
natomiast znajdowały się rośliny chyba z wszystkich stref
klimatycznych. Bananowce, wiele rodzajów kaktusów, rosiczki,
olbrzymie nawodne liście, a nawet herbata. Coś niesamowitego.
Queen Mother's Memorial otaczał olbrzymi, z 80-cio letni, bukowy
żywopłot. Po wyjściu, wciąż podnieceni, pojechaliśmy na Princess
Street poszukać sklepu podróżniczego. Szukaliśmy i szukaliśmy...
i na dworcu i w ogóle wszędzie. Po przejściu mnóstwa schodów
trafiliśmy na High Street. Tam też nic nie znaleźliśmy. W końcu
jeden ryksiarz zaproponował, że zawiezie nas do takiego
sklepu... i pojechaliśmy. Wycieczka była przednia. O wiele
lepiej niż na bagażniku samochodu:@) W końcu dojechaliśmy,
ale... okazało się, że wszystko jest już zamknięte. Zrobiliśmy
sobie jeszcze zdjęcie z Żurawskim i zahaczając po drodze o
supermarket, wróciliśmy na chatę. Wieczorkiem obejrzeliśmy
jeszcze zdjęcia dziewczyn z ich podróży po Grecji, po czym
poszliśmy spać. Zauważyłem, że słońce tu inaczej wschodzi i
zachodzi. Ciemno zrobiło się dopiero po 23."
Co do fascynacji ogrodem botanicznym to wytłumaczę tylko, że
jesteśmy leśnikami. Stąd to zainteresowanie roślinami, które
pewnie dla większości ludzi wydałyby się po prostu ładne:@)
Sklepu turystycznego szukaliśmy, bo Rzeźnik chciał jeszcze przed
wyruszeniem w góry kupić kurtkę przeciwdeszczową.
Co do przejażdżki rykszą... Polecam wszystkim:@)
4.08.2006r. - 9.20
"Niedługo wyruszamy. Leżymy właśnie w prawie że pustym
mieszkaniu i
zbieramy się do pakowania. W pokoju obok śpi tylko Chicken. Wczoraj znów
nie udało nam się wejść na pobliską górkę, ani podejść pod
zamek. Udało nam się za to dotrzeć do sklepu turystycznego i
kupić co potrzeba (gaz, mapę, coś na meszki, gwizdek i kurtkę
dla Rzezia). Po szaleństwie zakupów wybraliśmy się do parku,
gdzie załapaliśmy się na koncert jednego ze szkockich zespołów
(Albannach). Był on na prawdę porażający. Zawsze gdy słyszę
tą muzykę, coś we mnie się rozjusza. Po koncercie, kiedy Rzeźnik
poszedł kupić płytę, zagadał do mnie jakiś Szkot z Glasgow.
Twierdził, że Polacy są "greed", ale i tak planuje odwiedzić
Polskę. W końcu Rzeźnik wrócił bez płyty (wszystkie sprzedano).
Poszliśmy więc do galerii, gdzie zobaczyłem na prawdę
olśniewające dzieła sztuki. Po tak sporej dawce kultury
poszliśmy na stare miasto znaleźć kilt. W końcu znaleźliśmy w
miarę tanie kilty w sklepie, w którym sprzedawały dziewczyny z
Polski z czego jedna z Olsztyna. Kupiliśmy sobie po jednym, a
mnie skusiło jeszcze na dudy... W drodze powrotnej spotkaliśmy
Magdę. Po obiedzie i małej sesji zdjęciowej w domu, zebraliśmy
się i poszliśmy z Ewą pod zamek. Wypiliśmy piwko i o 23
poszliśmy na paradę. Okazało się, że na zamku był prawdziwy
pokaz szkockich wojsk. Nie zdążyliśmy na niego trafić, ale i tak
załapaliśmy się na przemarsz dudziarzy. Grali, jak pouczył mnie
pan policjant, "Scotland the brave". Skoczyliśmy sobie na
jeszcze jedno piwko i taksą wróciliśmy do domu. Było na prawdę
miło. Podarowaliśmy jeszcze Ewie i Magdzie Martini w ramach
wdzięczności i poszliśmy spać."
16.36
"Wyjechaliśmy około 13. Po obfitym śniadanku ciężko było iść.
Doszliśmy na przystanek Lotian Bus i ruszyliśmy w blisko
godzinną podróż na krańce miasta. W końcu wysiedliśmy. Dalej
szliśmy. Szliśmy przez blisko godzinę, aż doszliśmy nad zatoczkę
autobusową. Dalej nie było już chodnika. Postanowiliśmy złapać
stopa. Następne półtorej godziny trwało baardzo długo. W końcu
zatrzymał się jeden samochód. Siedzialo w nim dwóch
mężczyzn. Tylko jeden z nich z nami rozmawiał. Z jego ust
dobiegał dziwny akcent. Powiedział, że zabiorą nas do bramek
przed mostem, więc wsiedliśmy. Zrobiło się wesoło, a jeszcze
bardziej kiedy okazało się, że to Czesi. Stoimy teraz przed
bramkami na olbrzymi most nad zatoką Forth. Wszyscy omijają nas
łukiem, więc chyba trzeba nam będzie przebić się na drugą stronę
piechotą."
Tego dnia byliśmy bardzo podekscytowani, bo obaj czuliśmy, że to
właśnie dopiero teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Co
najbardziej utkwiło mi z tego dnia w pamięci, to mój ciężki
plecak, który zaczął mnie przygniatać już po 20 minutach marszu.
Szybko zrozumiałem, że nabrałem zbyt wiele zbędnego bagażu.
Zaskoczyła mnie również niechęć wyspiarzy do autostopowiczów.
Jeszcze w Polsce rozmawiałem z kilkoma osobami, które jeździły
już po Wielkiej Brytanii na stopa i zapewniały mnie, że złapanie
jakiejkolwiek podwózki jest bardzo proste. Widocznie w ciągu
ostatnich kilku lat musiało się to zmienić. Miałem nadzieję, że
bardziej na północy będzie to znacznie prostsze, ale tam również
się rozczarowałem.
5.08.2006r. -
14.43
"Wczoraj przeszliśmy ten most. Dotarliśmy do przystanku
autobusowego w Inverkeithing. Dowiedzieliśmy się tam, że aby
dojechać do Perth (skąd planowaliśmy dojechać do Inverness)
musimy dojść do Durfermnline. Ruszyliśmy więc w tamtym
kierunku. Z każdą miniętą wsią czułem jak plecak wyrywa mi
ramiona. W końcu doszliśmy do wniosku, że rozbijemy się w
najszybciej napotkanym, odpowiednim do tego miejscu. Mijając
wciąż domki i pola Rosyth szliśmy wciąż przed siebie w
poszukiwaniu jakiegoś lasku. W końcu dostrzegliśmy jakąś górkę
porośniętą lasem. Ciężko było mi już iść. Weszliśmy na jakiś
cmentarz. Tam musieliśmy przejść przez płot i "na szage"
ruszyliśmy przez łany pszenicy. Rzeźnik nadawał tępo. W końcu
stanął na górce i zrzucił z siebie plecak. Dołączyłem do niego.
Widoki były zdumiewające. Dookoła pola zburz, a w oddali zatoka
i most, który dziś przeszliśmy. W lasku
znaleźliśmy fajne miejsce na rozbicie namiotu. Następnego dnia
wstaliśmy po 10. Troszkę to zajęło zanim się zebraliśmy i w
końcu wyszliśmy po 12. Było mileńko. Doczłapaliśmy się stamtąd
do miasta i brnąc pod górę doszliśmy do przystanku autobusowego.
Chcieliśmy dojechać do Perth, ale okazalo się, że autobusy
jeżdżą stamtąd do samego Inverness, miasta położonego na
wschodnim krańcu Loch Ness. Przegapiliśmy pierwszy autobus, gdyż
okazało się, że tu trzeba ustawiać się w kolejce do autobusu i
wchodzi tylko tyle osób, ile jest wolnych miejsc. Nie
zmieściliśmy się do pierwszego, więc poczekaliśmy na drugi,
który miał jechać za godzinę. W międzyczasie byliśmy świadkami
próby udaremnienia przez detektywa sklepowego kradzieży w
supermarkecie."
6.08.2006r. -
10.30
"Jesteśmy nad Loch Ness. Pierwszy cel został osiągnięty.
Wczoraj, około 19 dojechaliśmy do Inverness. Stamtąd
podjechaliśmy autobusem do Lewistone. Tu się rozbiliśmy.
Koczujemy w lesie, gdzieś nad rzeczką Ness, która wpływa prosto
do jeziora Loch Ness. Będąc w jego pobliżu, widać, że ten potwór
to olbrzymia i główna atrakcja turystyczna, bo wszędzie można
napotkać jego wizerunki, makiety, balony i takie tam... W każdym
razie w końcu się wczoraj wykąpaliśmy. Z wielką przyjemnością
zanurzyłem się w zimnej rzece, która z pomocą mydła i szamponu
obmywa ciało niczym prysznic. Po wszystkim zjedliśmy kolację i
wsłuchując się w szum wody zasnęliśmy w ciepłych śpiworkach."
7.08.2006r. -
11.12
"Już
zapomniałem, że w mojej Polsce jest o godzinę później. Zacząłem
przywykać do jazdy lewą stroną, dziwnych domów, podwójnych
kranów, dziwnych prysznicy na guzik, klamki zamiast spłuczki,
okien otwieranych na zewnątrz, kanalizacji odprowadzanej do
rynien, dziwnych języków i tego, że inaczej tu wszyscy i
wszystko żyje. Wzbudzamy zainteresowanie w mijanych wioskach.
Czasami ktoś do nas podejdzie zagadać dokąd zmierzamy?
Wczoraj wyruszyliśmy znad naszej rzeczki w kierunku Urquhart Castle. Z
tego miejsca ponoć najczęściej był widywany Nessie (tak nazywają tutaj
potwora z Loch Ness). Z każdym pokonanym zakrętem widoki stają się
coraz to piękniejsze. Po drodze widzieliśmy jacht pod polską banderą i
poloneza, który zajechał pod zamek. Próbowaliśmy tam
przez chwilę łapać stopa, ale zdecydowaliśmy, że pojedziemy autobusem o
17.50 na wyspę Skye, do miasteczka Portree. W związku z tym mieliśmy
jeszcze kilka godzin do odjazdu. Poszliśmy więc nad jezioro. Był jednak
problem z przedostaniem się do niego. Zejście do jeziora okazało się
być bardzo stromym. Musieliśmy przedzierać się przez dwu metrowej
wysokości paprocie, aż wyszliśmy przy jakimś płotku. Poszliśmy wzdłuż
niego, aż dotarliśmy do jakiejś dróżki. Zauważyliśmy, że do
drzew rosnących w jej pobliżu, przybite są zużyte tarczki do
wiatrówki. Znaleźliśmy się blisko czyjejś posesji. Zrzuciliśmy
plecaki na malutkiej polance wśród drzew. Im niżej schodziliśmy,
tym bardziej wydawało się nam, że znad brzegu jeziora dochodzą jakieś
dziwne dźwięki. Rzeźnik zszedł niżej, aby to sprawdzić, a ja zostałem
na polance i zacząłem rozplanowywać obozowisko. Nagle z krzaków
wybiegł Rzeźnik i krzyczy żebym spierdzielał, bo ktoś strzela do nas z
wiatrówki. (Przypadkiem weszliśmy na linię strzału). Jakieś sto
metrów dalej znaleźliśmy dobre miejsce na obozowisko. Na samym,
usłanym strasznie niewygodnymi kamieniami, brzegu Loch Ness (Loch w języku
szkockim oznacza jezioro). Wstawiliśmy wodę i przebraliśmy się
w kilty, żeby porobić sobie parę fotek. Udało nam się też
złapać zasięg i mogłem w końcu zadzwonić do Oli (Ola to moja
dziewczyna). Po nabraniu sił ruszyliśmy w dalszą drogę, która
miała się okazać najlepszą częścią tego dnia. Zbocze, po którym
musieliśmy się wspinać było strasznie strome. Ponieważ mieliśmy
tylko 20 minut do przyjazdu autobusu, postanowiliśmy iść po
prostej
linii w górę. Szedłem za Rzeźnikiem. Wielki plecak na plechach i
kilt na tyłku potęgowały klimat w jaki weszliśmy. Olbrzymie
paprocie, przytulie, jakieś dziwne krzaki i suche, zwalone
drzewa przyczyniały się do tworzenia niesamowitego nastroju. Co
mnie zdziwiło, ludzie nawet nie bardzo reagowali, gdy na
przystanku pojawiłem się w kilcie. Na miejsce przybyliśmy na kilka minut
przed przyjazdem autobusu. Jadąc na Skye, mogliśmy spokojnie,
zza szyby popodziwiać Highlands. Trzy godziny drogi minęły
niczym jedna. Najpiękniejsze były wzgórza Five Sisters.
Oświetlone w słońcu, olśniły nas soczystą zielenią.
Przejechaliśmy i zostawiliśmy je w tyle, lecz mam nadzieję, że
uda mi się w nie wrócić. Po godzinie dwudziestej wjechaliśmy do
Portree. Uśpionego miasteczka, położonego w malowniczej zatoce.
Chwilę pozwiedzaliśmy i ponieważ było już późno, udaliśmy się
poza miasto. Kierując się ku rzeczce (mapę miasteczka
dostaliśmy na komisariacie) dotarliśmy do położonego na
bardzo pochyłym terenie lasku brzozowego, w którym to rozbiliśmy
obozowisko."
Na marginesie chciałem dodać, że wjeżdżając na wyspę Skye
zobaczyłem najpiękniejszy zachód słońca, jaki miałem okazję
zobaczyć w całym moim życiu. Wjeżdżając na most łączący obie
wyspy, do środka autobusu wdarło się szczerozłote światło
słońca, które chyliło się właśnie ku złoto lśniącej wielkiej
wodzie... Wodzie pozbawionej granic. Co do miasteczka Portree,
to olśnił mnie z kolei jego spokój. Jego mieszkańcy nie
przejmują się tak jak my, ludzie przebywający przez większość
czasu w świecie przesyconym cywilizacją i jej dobrodziejstwami. Ich
problemy dotyczą życia i zdają się być z punktu widzenia
większości nas błahe. Lecz z kolei mało kto potrafi myśleć
takimi kategoriami jak ci ludzie. Oni po prostu spokojnie żyją
chwilą. Obserwując ich, miałem nieodparte wrażenie jakbym
znalazł się w miasteczku znanym z serialu "Przystanek Alaska".
8.08.2006r.
"Dzień
ten spędziliśmy w parku, czekając na autobus. Jak się później
okazało, odjechał on o godzinę wcześniej niż było to napisane na
rozkładzie jazdy. Postanowiliśmy więc jechać do Sligachan.
Czekał tam na nas tylko hotel i kamping, które w deszczowym
spokoju wylegiwały się u korzeni Collin hills. Nie mieliśmy
planu co dalej robić. W końcu postanowiliśmy, że będziemy szli
przez jakiś czas w góry. Tam rozbijemy się gdzieś nad potokiem.
Z rana przepakujemy plecaki, ukryjemy je gdzieś w korzeniach i
pójdziemy w góry. Było pięknie. Błękitna woda strumienia
przeszywała łany wrzosów i różnorodnych traw. Wszystko było
dobre i wesołe dopóki nie zaatakowały nas meszki. Są okropne i
tak małe, że swobodnie siadają na rękach. Gdy chciałem wykąpać
się w rzece i szedłem już w samych gatkach do wody, w jednej
chwili sprawiły, że wyglądałem jakbym wysmarował się czymś
klejącym i wytarzał w ziarnach maku. Od razu je znienawidziłem.
Wchodzą dosłownie wszędzie. Do uszu, do oczu, nosa, ust. Nie da
się przy nich swobodnie oddychać, bo przy każdym wdechu
powietrza momentalnie wlatują do gardła. Natychmiast schowaliśmy
się w namiocie. Po drodze wyłączyłem jeszcze grzejący nam wodę
palnik i wrzuciłem co ważniejsze rzeczy do namiotu, po czym sam
do niego wskoczyłem. Gdy tak wpadałem, Rzeźnik już dobijał
tysiące meszek, które zdążyły wlecieć razem ze mną. Zleciały się
do światła latarki, która leżała na podłodze i wszystkie
wylądowały na mapie, którą zakryły niemal w połowie. Tego
wieczora pierwszy raz poczułem się pokonanym przez zwierzę.
Rano obudził nas deszcz i przeciekający namiot. Mieliśmy szybką
akcję zwijania się. Kiedy doszliśmy na przystanek, właśnie
zajechał autobus, który zabrał nas do Armadaile skąd promem
przepłynęliśmy do Mallaig. Nie bardzo wiedzieliśmy co dalej
robić. Chcieliśmy dostać się do Tobermory na wyspie Mull. W
końcu poszliśmy na fish and chips zaspokoić głód. W jadłodajni
spotkaliśmy Słowaka, który smażył tam ryby. Zagadaliśmy go jak
dojechać do Tobermory. Sam nie wiedział, ale jego kumple
powiedzieli nam, że musimy jechać przez Fort William, dokąd
właśnie jedziemy. Jesteśmy w pociągu i przed chwila
przejeżdżaliśmy wiaduktem, który występował w "Harrym Potterze".
9.08.2006r. -
9.37
"Wczoraj
dojechaliśmy do Fort William. Rozbiliśmy się pod samym Ben Nevis
(ben w języku Szkotów, {tak zwanym gaelickim} oznacza górę).
Jest to najwyższy szczyt w całej Wielkiej Brytanii. Śpimy u jego
korzeni i mamy problemy ze wstaniem. Planujemy zebrać się za
chwilę, zostawić plecaki w pobliskim hotelu i pójść w górę.
Pogoda jest średnia, ale na razie przynajmniej nie pada."
20.30
"Zdobyliśmy
Ben Nevis. Najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii pokonany. 1343
m.n.p.m. Zaczęło się nieciekawie, bo nikt nie chciał przyjąć w
depozyt naszych plecaków. Wyruszyliśmy więc z nimi. Po przejściu
200 metrów w pionie, postanowiliśmy jednak je gdzieś zostawić.
Podeszliśmy parę metrów w górę stoku i ukryliśmy w paprociach.
Ze sobą zabrałem tylko aparat i batoniki. Widoki w trasie były
olśniewające. Słońce rozjaśniało dolinę, a rzeka i górskie
jeziorka srebrzyły się w jego promieniach. Problemy zaczęły się
gdy weszliśmy w chmury. Piździawka jakich mało. Ciężko było
iść przed siebie, bo wiatr zwiewał nas z drogi. Z plecakami z
pewnością nie dalibyśmy rady. Na szczycie czekał na nas obelisk
upamiętniający poległych turystów. Poza nim, na szczycie,
znajdowało się stare, zniszczone schronisko z kamienia, oraz
wieżyczka, w środku której znajdowała się komora przeznaczona do
ukrycia się przed pogodą. Zejście z góry było już o wiele
milsze. Gdy znaleźliśmy się już w dolinie, zziębnięci i
przemoczeni od wilgoci chmur, postanowiliśmy, że tę noc spędzimy
w schronisku. Co się okazało, nie było tam już dla nas miejsca i
takim oto trafem wylądowaliśmy w namiocie w tym samym miejscu co
wczoraj... Dobra! Lecę zakładać tropik.
Ben Nevis okazał się być dla mnie najtrudniejszym szczytem
na jaki miałem okazję wchodzić. Nagła zmiana pogody, wysoka
wilgoć w chmurach i co za tym idzie, potworny ziąb, skutecznie
osłabiały organizm. W pewnym momencie straciłem Rzeźnika z oczu.
Nie przez to, że mi gdzieś uciekł, ale przez to, że mgła
ograniczała widoczność do zaledwie kilku metrów. Nie było nawet
słychać naszych nawoływań. Na szczęście Rzeźnik kupił jeszcze w
Edynburgu gwizdek, który przydał się właśnie w tym momencie.
Słyszałem tylko jego niski ton. Resztę zagłuszał wiatr."
10.08.2006r. -
12.54
"Wstaliśmy godzinę temu. Na szczęście nikt
z nas się nie rozchorował. (...)"
11.08.2006r. -
10.16
"Nareszcie wyszło słońce. Czyste, gwieździste niebo dzisiejszej
nocy przepowiadało takąż pogodę. Wczoraj po śniadaniu
pojechaliśmy do Fort William skąd o siedemnastej mieliśmy mieć
autobus do Balloch, miasteczka położonego nad Loch Lamound. W
Fort William mieliśmy okazję porozmawiać z dwiema Polkami, które
przyjechały tu do pracy. W końcu poszliśmy zrobić zakupy i
uderzyliśmy do autobusu. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Glen
Coe. Przepiękną dolinę, do której zamierzam dzisiaj wrócić. Oby
pogoda była tak piękna do końca miesiąca... W każdym razie
dojechaliśmy do Balloch, gdzie mieliśmy wielkie problemy z
rozbiciem się. W końcu znaleźliśmy miejsce w jakimś parku nad
jeziorem położonym nieopodal ogrodu dendrologicznego. Zjedliśmy
kolację, pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać. Tak minęła nasza
ostatnia noc. Od dziś wędruję sam.
Pamiętam, że przez cały dzień było czuć tą niechęć
rozstania. Rzeźnik chyba trochę żałował, że musi już wracać, a
ja obawiałem się samotnej podróży. W każdym razie wykupiliśmy
sobie jeszcze krótki rejs po jeziorze Lamound, a po powrocie
poszliśmy jeszcze na piwko i fish'&'chipsa do pobliskiego parku.
W końcu poszliśmy na przystanek. Rzeźnik pojechał w jedną, a ja
w drugą stronę. Nie wiedziałem jeszcze gdzie pojadę najpierw.
Myślałem nad Glen Coe, lub nad wyspą Mull. Ponieważ oba autobusy
zmierzające do tych miejsc miały podjechać o tej samej godzinie,
postanowiłem, że wsiądę do pierwszego, który podjedzie.
Podjechał do Glen Coe.
22.53
"Co ja kurwa zrobiłem?!!! Zgubiłem śpiwór. Dwa razy przeszedłem
całą drogę jaką teraz pokonałem i go nie znalazłem. Nie wiem co
teraz zrobię. Nastawiałem budzik na ósmą i będę go dalej szukał
rano. Ubrałem teraz na siebie kilka warstw ciuchów i będę tak
spał. Tak w ogóle to jestem w Glen Coe. Nie mam pojęcia gdzie
wysiadłem. Nie mam nawet pojęcia jak tu dotarłem. Po drodze był
wypadek i jeździliśmy jakimiś bocznymi drogami. Aż cały autobus
się zżył, tak wszyscy byli przejęci. Przyjechałem tu około 22 i
nie mam na razie pojęcia co dalej.
Od dziś jestem sam. Rzeźnik wrócił na farmę. Nastał dziwny
spokój... Dzwoniłem dzisiaj do Oli (...)."
Z tego autobusu pamiętam głównie pijanego Szkota, który
wszystkich wyzywał. Parę razy uciszał go nawet kierowca, ale nie
dało rady. Co ten mu wyrzucił winiacza z autobusu to on wyjmował
nowego. Ja usiadłem obok jakiegoś kolesia, który przez całą
drogę czytał książkę. W końcu natrafiliśmy na wypadek, który
zablokował nam drogę. Kierowca postanowił cofnąć się o
kilkanaście kilometrów, żeby odbić w inną drogę i jechać
naokoło. Najbardziej niesamowite jest to, że te kilkanaście
kilometrów kierowca pokonał na wstecznym biegu. To było coś
niesamowitego. Wielki respekt dla tego człowieka. 40 minut na
wstecznym to jest coś. Jadąc okrężną drogą zobaczyłem wiele
dodatkowych, pięknych miejsc. Przypłaciłem to jednak tym, że gdy
dojechałem do Glen Coe Villige było już ciemno. Poza tym cała ta
przygoda ze śpiworem... Może wydaje się to błache, ale na prawdę
ta noc była straszna. Nie wiem gdzie go zgubiłem. Albo odpadł od
klapy gdzieś w autobusie, albo musiał odwiązać się gdzieś w
drodze drodze z przystanku do obozowiaska.
12.08.2006r. -
8.57
"Jakoś przeżyłem tę noc, choć była to najdłuższa noc mojego
życia. Było mi tak zimno, że nie mogłem spać. Co chwila
zakładałem na siebie nową część garderoby. W połowie nocy
postanowiłem, że jeżeli rano nie znajdę śpiwora to najpierw jadę
do Fort William kupić nowy, bo nie dam rady spać przez trzy
tygodnie ubranym na cebule. Wstałem o siódmej rano. Wioska była
jeszcze uśpiona. Kolejny raz przemierzyłem trasę, którą tutaj
szedłem i nic nie znalazłem. Zjadłem coś, odgrzałem kawę,
spakowałem się i teraz już się zbieram, bo meszki atakują.
(...)"
Mogę powiedzieć, że było naprawdę zimno. W życiu bardziej
się nie wyziębiłem. Namiot miałem rozbity na półce skalnej nad
drogą. Miejsce było dość ładne, ale klimat psuły co chwilę
przejeżdżające pode mną samochody. Z resztą z tego zimna nawet
nie miałem ochoty myśleć o klimacie. Po prostu odliczałem minuty
do wyjścia słońca.
15.01
"Jestem w Kinlochleven, w dolinie Glen Coe (Glen oznacza
dolinę). W przewodniku wyczytałem o jednej tutejszej trasie,
która zaczyna się właśnie w tejże miejscowości. Stąd więc zacznę
moją przygodę w tej dolinie.
Do Fort William dojechałem na stopa. Wziął mnie na pakę facet z
Edynburga, który jechał wraz z synem. Po drodze zatrzymali, się
żeby coś zjeść. Fajnie się jechało z tyłu pickup'a. Czułem się
jak w amerykańskim filmie. W każdym razie, gościu był bardzo
miły. Nawet w miarę dobrze mi się z nim rozmawiało. Wszelkie
problemy polegały na tym, że strasznie niewyraźnie mówią ci
Szkoci. Często po prostu przytakiwałem, bo głupio mi było wciąż
prosić, żeby powtórzył ostatnie zdanie. Opowiedziałem mu moją
wczorajszą przygodę ze śpiworem i wytłumaczyłem, że właśnie jadę
do miasta kupić nowy. Z tego wszystkiego podwiózł mnie pod sam
sklep turystyczny, pod którym się pożegnaliśmy. Kupiłem
"najtańszy" śpiwór i poszedłem na miasto. Znalazłem bibliotekę,
w której to mogłem skorzystać z internetu. Napisałem ogólnego
maila. Chciałem napisać jeszcze coś osobnego do Mrówki, ale już
nie zdążyłem, bo zamykano bibliotekę. Poszedłem stamtąd na
przystanek autobusowy i tak oto znalazłem się tu, gdzie teraz
jestem. Siedzę teraz na górce nad wioską Kinlochleven. Zjadłem
jakiś paskudny obiad, a teraz odpędzam się od tych jebanych
meszek. Pogoda jest bardzo zmienna. Co chwilę zaczyna mżyć i na
przemian wychodzi słońce."
około 20
"Zdjąłem zegarek. Chcę zobaczyć jak to jest znów nie
patrzeć na odmierzany czas, tylko żyć w rytmie natury.
Zastanawiam się, czy rzeczywiście jestem dziwakiem... Chociaż z
drugiej strony... Jaki jest wzór normalności? Dobre oceny?
Pamięć? Mądrość? Zasady? Lecz jaka mądrość? Jakie zasady? Kiedy
byłem dzieckiem, wszyscy byliśmy tacy sami, a teraz... Każdy z
nas jest inny.
Tak w ogóle to właśnie zjadłem kolację. Leżę już od dłuższego
czasu w namiocie, bo znowu oblężyły mnie te midge'sy (meszki).
Wędrowałem West Highland Way, aż doszedłem do jeziorka, które
zasila okolicę w wodę. Za jeziorkiem tym znajduje się polana,
przez którą płynie rzeczka zasilająca owe jezioro w wodę. Na
tejże polanie właśnie zakotwiczyłem. Wystarczyło parę kropel
deszczu, a już cała okolica zleciała się do namiotu. (meszki).
Nie wiem co je tak przyciąga... Może kolor?
W każdym razie na szczęście kupiłem sobie siateczkę na głowę,
która ma przed nimi chronić. Chociaż kiedy uderzą w nią całą
chmarą to po jakimś czasie zaczynają się przedostawać do środka.
Udało mi się jednak wykąpać w rzece. Zauważyłem, że te gnojki
żerują głównie na polankach, więc poszedłem, a raczej pobiegłem
do pobliskiego lasu. Tam były ich zaledwie setki. Większość z
nich albo zmiażdżyłem, albo utopiłem. W ogóle wlazłem do tej
wody cały na waleta. W końcu można oficjalnie umyć siebie
całego:)
Nie zdążyłem się przyjrzeć okolicy, ani porobić zdjęć, bo te
krwiożercze bydlaki się zleciały. W każdym razie jestem rozbity
na przepięknej polanie w jakiejś dolinie. Otaczają mnie
soczyście zielone wzgórza. W ogóle pięknie jest w Glen Coe.
Dookoła zieleń liści drzew, paproci i rododendronów.
Różnorodności dodają skromne owoce jarzębiny i mnóstwo wrzosów
rosnących kępowo. Nie jestem pewien, ale chyba jest ich tu kilka
rodzajów, albo dojrzewają w różnym czasie. Góry są dokładnie
takie jak w Rob Roy'u czy Braveheart'cie. Jest tu po prostu
cichy, błogi spokój. Jutro chcę wejść na jakiś szczyt. W końcu
muszę zaliczyć jakiegoś munro (szczyt o wysokości minimum
300 stóp {914,4 m}). Teraz leżę w 500000000 razy milszym
miejscu niż wczoraj, bo zamiast ponad jezdnią, znów śpię nad
iście kojącą zmysły rzeką. No i przede wszystkim w cieplutkim,
nowiuśkim śpiworku:) Ostatnią noc zaliczam do jednych z
najgorszych w życiu. Było mi tak zimno, że nie mogłem nawet
zasnąć. Udało mi się zdrzemnąć jedynie dwa razy. O siódmej
zaczął pikać budzik, żeby wstawać i lecieć szukać śpiwora. Teraz
wypiszę jeszcze pocztówkę, poczytam i pójdę spać."
13.08.2006r. -
?
"Ale mi się dobrze spało... A jak ciepełko:-) Miodzio..."
Po południu
"Nie wiem która jest godzina, ale wiem jedno... Jest pięknie.
Dalej szedłem starą drogą wojskową. Widoki są niesamowite. Widzę
wiatr... Wokół mnie falują łany wrzosów i różnych traw. Całe te
góry wyglądają jak jedna, wielka łąka. Zboczyłęm ze szlaku.
Siedzę na szczycie Maell Ruig a' Bhricleathaid. Wchodziłem tu po
łące i po skałach wynurzających się spod połaci wrzosu... Jest
pięknie. Teraz dopiero mogę powiedzieć, że byłem w Highland."
Wieczorem
"W końcu zszedłem w dół. Po dwóch dniach kroczenia pod górę w
końcu mogę dać odpocząć moim plecom, które już zajebiście bolą.
Muszę jednak przyznać, że szedłem piękną trasą, choć szczerze
mówiąc pod koniec było już ciężko. Dwa razy nawet pytano się
mnie, czy wszystko ze mną dobrze:-) Teraz siedzę sobie na zboczu
góry, tuż nad doliną Glen Coe. Dziś rozbiłem się wśród wrzosów,
tuż nad strumykiem. Na szczęście do tej pory jeszcze nie padało,
więc jak na razie mam spokój z tymi meszkami. Wyodrębniłem już
trzy rodzaje wrzosów tu rosnących: O większych, żywo fioletowych
kwiatach; mniejszych i różowo fioletowych oraz tej samej
wielkości - białych. Dolinę oświetlają ostatnie promienie
słońca... Jest pięknie..."
14.08.2006r. -
po 14
"Opuściłem moje wrzosowiska, jak zwykle około 13. Pogoda dziś
jest niesamowicie piękna. Jak z resztą wszystko tutaj. Od samego
rana świeci słońce, po niebie sunie kilka chmurek, a widzialny
wiatr smuga mnie i chłodzi. Jest pięknie... Od rana lata nade
mną jakiś odrzutowiec. Pojawia się nagle w dolinie, by za chwilę
zniknąć między szczytami gór. Udało mi się zrobić mu zdjęcie.
Teraz przeszedłem już szosę i przede mną czternasto kilometrowa
trasa doliną. Plecak jednak ciąży mi coraz bardziej. Robię
częstsze postoje niż wczoraj. Zrobiłem sobie laskę z brzozy.
Trochę odciąża nogi i nie czują aż tak mocno tego kolana... Idę
dalej :-)
Trzy dni pod górę i w końcu jutro mam iść w dół. Dzisiejsza
podróż doliną rzeczywiście była niesamowita. To, co
dzisiaj zobaczyłem, nie odda żadne zdjęcie i żadne wspomnienie.
Jak to śpiewa Kora: "Podróżować jest bosko". Przytrafiło mi się
dzisiaj zabawne zdarzenie. Wlekąc się tak szlakiem, zobaczyłem
nagle przede mną jakichś ludzi. Wpatrywali się gdzieś w zbocze.
Gdy do nich doszedłem, zagadałem jak zwykle: "Hi":-) Koleś mi na
to swym niezrozumiałym, szkockim językiem: "bla bla bla bear
there". Nie zajarzyłem o co mu chodzi. Zrozumiałem tylko, że coś
jest za górką. Zdziwiony pytam się go: "Bear???!!!" Wtedy to
chyba w końcu wyczaił, ze jestem obcokrajowcem i już spokojnie,
powoli i dokładnie powtórzył: "DEER. RED DEER". Wtedy to
skumałem. Czytałem coś o czerwonych jeleniach... i rzeczywiście.
Za winklem zbocza pasyły się w niewielkiej odległości od siebie
dwie chmary jeleni. W każdej po około dwadzieścia sztuk. Później
do końca dnia pojawiały mi się na zboczach jelenie. W chmarach,
bądź pojedynczo lub w parach. W końcu dały mi też poznać swój
głos. W pewnym momencie jedna łańka zaczęła nawoływać swojego
cielaka. Ich dźwięki różnią się znacznie od naszego jelenia
szlachetnego. Wydobywają z siebie coś w stylu: "beee..." Tak
około 19 doszedłem do końca doliny Lairig Eilde. Odbiłem w
ścieżkę idącą w przeciwną stronę. W kierunku doliny Lairig
Gartain. Przez około godzinę musiałem iść jednak pod górę.
Delikatny sznur ścieżki zatopiony w paprociach, wił się wzdłuż
stoku. Doszedłem do końca siodła i dziś nocuję na przełęczy.
Jutro czeka mnie już prosta droga w dół. Dzisiejszą noc spędzam
również w nieopisanie pięknym miejscu. Między dwoma szczytami
Stob Dubh i Stob na Broige. Gdy się rozbijałem, ponad mną, w
górze skarpy pasły się jeszcze jelenie. Gdy nadszedł zmrok, a
chmury zaczęły przelewać się przez szczyty i opadać po nich ku
dolinie, jelenie zeszły do jej dna. Jest cicho... Kompletna
cisza... Trzeba się dobrze wsłuchać, aby w oddali usłyszeć
płynący potok. Od czasu do czasu tropikiem poruszy wiatr... Jest
spokojnie..."
15.08.2006r. -
8.57
"Wczoraj, gdy już kładłem się spać, widziałem pierwszy raz jak
mgła schodzi z góry. Robiła to bardzo szybko, lecz na szczęście
zatrzymała się jakieś dwadzieścia metrów nade mną. Dziś rano
przebudził mnie ziąb. Nie robiąc sobie nic z tego dopiąłem tylko
śpiwór i zamknąłem oczy, by znów zasnąć. Wstałem około ósmej
trzydzieści (dziś założyłem zegarek). Było bardzo chłodno. W
namiocie gdzieniegdzie widniały krople wody. Gdy wyjrzałem z
namiotu, zadziwiło mnie to co ujrzałem. W nocy mgła zeszła do
dna doliny. Widoczność nie przekracza dwudziestu metrów.
Oszronione kamienie i roślinki zdradzają przymrozek. Zrobię
teraz szybko coś ciepłego do jedzenia i spadam na dół. Chcę
złapać dziś stopa do Fort William. Tam zrobić zakupy, wysłać
pocztówki i skorzystać z neta. Planuję jechać autobusem do Oban,
a stamtąd na Mull."
po 22
"Jestem w pięknym, nadmorskim miasteczku - Oban. Rano wyszedłem
z obozu około dwunastej i po dobrej półtorej godziny byłem na
szosie. Stopa złapałem dość szybko. Tak właściwie to stop złapał
mnie. Do Glen Coe Villige zabrali mnie moi znajomi ze szlaku
(mijaliśmy się kilkakrotnie). Była to rodzinka z Holandii.
Zwiedzali oni sobie Szkocję samochodem. (tak na marginesie to
najczęstrze słowa jakie wypowiadałem na szlaku to "Hi" i "Thens,
I'm fine", bo każdy widząc mnie z tym wielkim plecakiem, pytał
się, czy wszystko w porządku). W każdym razie w wiosce, w której
mnie wysadzono, podziękowałem bardzo moim dobroczyńcom i
poleciłem Polskę na ich kolejne wojaże. Później godzina łapania
stopa i autobusem do Fort William. Tam wpadłem do biblioteki
napisać maila do Mrówki. Przy komputerach siedzieli sami Polacy.
Wszyscy korzystają z darmowego internetu.W mieście kupiłem
jeszcze nową butlę z gasem i zrobiłem szybkie zakupy w markecie,
po czym poszedłem na autobus jadący do Oban, gdzie zresztą teraz
jestem. Trochę źle się dzisiaj czuję, więc postanowiłem tę noc
spędzić w jakimś hostelu. Poszedłem do jednego z kilku, które
były rekomendowane w przewodniku. Nie było w nim jednak wolnych
miejsc. Przygarnięto mnie jednak w innym, bardzo klimaciarskim
hostelu o wdzięcznej nazwie "Oban Backpackers". Prowadzą go
czadowi ludzie. Zupełnie wyluzowani. Śpię w pokoju numer 5 na
łóżku o nazwie "Happy Hipos", czy coś w tym stylu. Wieczór
spędzony w tym klimaciarskim schronisku był bardzo przyjemny,
lecz najwięcej roskoszy tego dnia sprawił mi gorący prysznic...
Nie wychodziłem spod niego przez dobre pół godziny... Teraz
jeszcze troszkę posiedzę sobie w salonie. Zaraz łyknę
polopirynkę i pójdę spać.
16.08.2006 -
9.21
|